Kolejny dzień w Bieszczadach. Budzę się rano w namiocie i wstaję w akompaniamencie cichego szumu strumyka i śpiewu ptaków. Na co dzień po przebudzeniu sięgam po telefon komórkowy, przeglądam Internet i odpisuję na wiadomości. Tutaj jest inaczej. Tutaj nie ma tej możliwości. Nie ma ani zasięgu, ani Internetu. Mój plan na dziś to Serce Bieszczad i ujście Wołosatego do Sanu.

Poranek w Bazie nad Roztokami

Wstałam i od razu podeszłam do stolików na „dziedzińcu” „Bazy nad Roztokami” w Tarnawie Niżnej. Tam miałam przyjemność zjeść na śniadanie pyszne naleśniki i wypić świeżo zaparzoną kawę. Dokonałam ostatnich poprawek w zaplanowanej trasie i żeby w pełni wykorzystać piękny dzień, zaczęłam szykować się do wyjazdu. Przede mną kolejna wycieczka motocyklowa po Bieszczadach i kolejne miejsca, które warto zobaczyć.

Naleśniki w Bazie nad Roztokami

Na tym wyjeździe doceniłam żelową nakładkę na siedzenie, która znacząco poprawia komfort jazdy. Zwłaszcza, gdy oryginalne siedzenie w motocyklu jest twarde – tak, jak w moim Kawasaki Z300.

W Bieszczadach zrobiłam już kilkaset kilometrów. Droga prowadząca z bazy w stronę cywilizacji nie należy do najlepszych – jest tutaj dużo dziur do ominięcia. To wymusza wolną jazdę i to dobrze, ponieważ przy drodze niejednokrotnie widziałam jelenia czy sarnę. Jadąc powoli mamy możliwość zareagowania w razie, gdyby zwierzęta wyszły na drogę.

Pierwszym punktem dnia był parking między Stuposianami a osadą Procisne. Z parkingu po minutowym spacerze dociera się na most, z którego można zobaczyć ujście Wołosatego do Sanu. Wody nie ma zbyt wiele. To efekt gorących i suchych tygodni, o czym wspominali nawet mieszkańcy, których spotykałam po drodze. Długość Wołosatego to niespełna dwadzieścia osiem kilometrów. Stanowi lewy dopływ Sanu. To urokliwe miejsce, w którym można odpocząć i wyciszyć się. Robię kilka zdjęć. Na szybko, bo nawet nie ściągam rękawic. Nie muszę ich ściągać, ponieważ rękawice Shima X-Breeze 2 posiadają specjalne panele na palcu wskazującym i kciuku, umożliwiające korzystanie z ekranów dotykowych.

Potok Wołosaty

Ujście Wołosatego do Sanu

Przejeżdżam trzy kilometry i znowu wybieram się na krótki spacerek. Tym razem nad rzekę, a dokładniej na wiszący most nad Sanem. Gdyby można było przez internet przekazać to ciepło, które teraz czuję – poczułbyś tę temperaturę. Pogoda rozpieszcza – jest bardzo ciepło i słonecznie. San to rzeka o długości około czterystu pięćdziesięciu siedmiu kilometrów. Źródło Sanu znajduje się na Ukrainie, a na odcinku pięćdziesięciu czterech kilometrów jest rzeką graniczną pomiędzy Polską a Ukrainą. Stanowi prawy dopływ Wisły.

Wiszący most na Sanie

Wróciłam do motocykla i przy głównej drodze zobaczyłam źródełko, z którego lokalna kobieta czerpała wodę. Poczekałam i również uzupełniłam zapasy. Orzeźwiająca, zimna woda jest bardzo dobra na ugaszenie pragnienia.

Siedem kilometrów dalej znajduje się cerkiew grekokatolicka, którą wybudowano w 1906 roku. Budowa trwała 2 lata. Po wojnie miejscowych grekokatolików wysiedlono, a cerkiew stała pusta. Z czasem zaczęto wykorzystywać ją jako magazyn. Od 1969 roku jest to Kościół pw. św. Mikołaja w Chmielu. Można zajrzeć do środka tej świątyni. Na cmentarzu cerkiewnym znajduje się kilka nagrobków z przełomu XIX i XX wieku. Ciekawostką jest najstarsza zachowana na terenie Bieszczad płyta nagrobna z 1644 roku, zawierająca inskrypcje w języku cerkiewno-słowiańskim. W kontuszu znajduje się herb rodu Orlickich i inicjały zmarłej.

San jest bardzo krętą rzeką. Pokonując kolejne kilometry bieszczadzkimi drogami, często przejeżdżam przez rozmaite mosty. Nawet przez drewniane mosty. Bardzo lubię ten bieszczadzki klimat.

Mam dużo czasu na podziwianie piękna Bieszczad, ale trzeba też znaleźć czas na ich posmakowanie. Dosłownie. Czatownia Bistro Cafe umożliwia poznanie lokalnych smaków, serwując dania oparte o recepturę Bojków i Łemków. Oni, stanowiący tutejszą ludność, mieli niewiele składników do dyspozycji na tym trudnym, górskim terenie. Najczęściej przygotowywali posiłki na bazie ziemniaków, kapusty, kaszy, mąki owsianej, cebuli i słoninie. W Czatowni akcent kładzie się na ten rodzaj kuchni między innymi dlatego, że bistro prowadzone jest przez Fundację Bieszczadzką, której celem jest promowanie dziedzictwa kulturowo-historycznego i przyrodniczego Bieszczad. W tym miejscu można spróbować takich dań jak Hreczanyki, Fuczki i Knysze. Hreczanyki to kotlety z kaszy gryczanej ugotowanej na sypko, połączonej z mielonym mięsem wieprzowym, jajkiem, czosnkiem i przyprawami. Fuczki to placki z gęstego ciasta naleśnikowego wymieszanego z posiekaną kapustą kiszoną. Knysze to placki z rosnącego w trakcie smażenia ciasta, nadziewane słodką kapustą i białym serem twarogowym. Koleżanka zamówiła właśnie Hreczanyki i szczerze może je polecić – były przepyszne. Decydując się na posiłek w tym miejscu masz pewność, że otrzymasz sycący i smaczny posiłek. Miejsce wydaje się niepozorne, ale naprawdę jest warte uwagi. Pan z obsługi był bardzo sympatyczny i ochoczo opowiadał lokalne historie. Na miejscu promowane są produkty lokalnych artystów – takich jak na przykład rękodzieło, wino z lokalnych winnic, kawa palona w podkarpackiej palarni. Tutaj można również spróbować lodów rzemieślniczych. Na deser zdecydowałam się na lody o smaku czerwonej porzeczki i truskawkowo-bananowe.

Kontynuując trasę mijam piękną cerkiew, którą przekształcono w Kościół pw. Narodzenia Matki Bożej w Hoszowczyku. Po około dziesięciu kilometrach przystaję przy portrecie Karola Wojtyły, namalowanym przez Arkadiusza Andrejkowa w ramach projektu „Pilnujcie mi tych szlaków”. O pracach tego artysty i o projekcie „Cichy Memoriał” powstał osobny materiał, do którego polecam zajrzeć.

Drewnal Karol Wojtyła autorstwa Andrejkowa

Tuż obok portretu były schody. Po wejściu na nie zauważyłam stary, niszczejący budynek stacji kolejowej. W Bieszczadach często można trafić na opuszczone budynki. W trasie chętnie wybieram boczne drogi i trochę pogubiłam się, skręcając w kolejny wąski trakt. Dokładniej zapoznałam się ze wskazówkami dojazdu i upewniłam się w przekonaniu, że cel dzisiejszej wycieczki jest już bardzo blisko.

Dotarłam do miejsca, w którym wielu zakochanych robi sobie zdjęcia, a nie każdy zna jego historię. To miejsce to Serce Bieszczad. Po drodze od Soliny w stronę Myczkowiec, a dokładnie obok parkingu u podnóża nieczynnego kamieniołomu w Bóbrce, za wodami Jeziora Myczkowieckiego jest serce. Ono znajduje się tutaj nie bez powodu. Jaka jest jego historia?

Serce Bieszczad

Serce Bieszczad wiąże się z właścicielami pobliskiego hotelu. Ona Polka, On z Indii. Zakochali się, a na swoje miejsce na świecie wybrali Bieszczady. Po pewnym czasie znajomości zdecydowali się wybudować w tych okolicach hotel – taki, w którym można odpocząć od wiecznego pędu, zaznać błogiego relaksu i oddając się masażom rodem z Indii, poczuć się jak w raju. Po pewnym czasie, po długich rozmowach, udało im się dokupić kilka hektarów ziemi wraz z lasem, sięgającym do szczytu góry Suche Berdo. Chcieli tam wybudować kolej linową, gdzie w zimie można by jeździć na nartach, a przez cały rok z wieży widokowej na szczycie podziwiać dwie zapory wodne: w Myczkowcach i Solinie, a także wody dwóch zalewów: Myczkowieckiego i Solińskiego. Długie starania niestety nie przyniosły efektów i nie otrzymano zezwolenia na budowę. Nie trudno się dziwić, że kobieta była zdruzgotana. Mąż chciał ją pocieszyć, obiecując, że w momencie kiedy któreś z nich umrze pierwszy, drugie na zboczu góry zasadzi wielkie serce z krzewów. Małżeństwo w Bieszczadach miało swój drugi dom. Jak wyjeżdżali stąd, Maria powtarzała, że zostawia tutaj swoje serce… gdy kobieta nagle, z niewyjaśnionych przyczyn zmarła, jej mąż zdecydował się zrealizować swoją obietnicę. Do dzisiejszego dnia dokłada wszelkich starań, aby ośrodek, który razem stworzyli prężnie działał i zaspokajał potrzeby gości, a na zboczu, na którym miał powstać wyciąg, ułożył z krzewów widoczne z daleka serce z czerwonych krzewów.

To serce zauważyłam przypadkiem, przejeżdżając w pobliżu. Cieszę się, że poznałam jego historię. W Bieszczadach jest dużo miejsc naprawdę wartych uwagi. Czas zobaczyć kolejne z nich. Pogoda dopisuje, więc chcę to wykorzystać w jak największym stopniu.

Na trasie zatrzymuję się w miejscu, z którego mam bardzo dobry widok na Zaporę wodną w Solinie. Ona robi ogromne wrażenie. Warto wiedzieć, że pierwszy projekt zagospodarowania hydroenergetycznego Sanu poprzez budowę zapory wodnej opracował w 1921 roku profesor Karol Pomianowski z Politechniki Warszawskiej. Pierwsze rozpoznanie geologiczno-hydrologiczne w Dolinie Sanu przeprowadzono w latach 1936 – 1937, a dalsze prace zostały przerwane przez II Wojnę Światową. Nowa koncepcja zabudowy Doliny Sanu powstała w 1955 pod kierownictwem inżyniera Bolesława Kozłowskiego. Na miejsce wzniesienia zapory wybrano przewężenie doliny poniżej ujścia Solinki do Sanu, koło wsi Solina. Podczas napełnienia zbiornika zatopione zostały wsie takie jak Solina, Teleśnica Sanna, Horodek, Sokole, Chrewt i duża część Wołkowyi. Budowę zapory rozpoczęto w 1960 roku. Główne prace ziemne i roboty fundamentowe zakończono w 1964, a rozpoczęto wówczas wznoszenie korpusu zapory. W międzyczasie budowano elektrownię i montowano urządzenia hydroenergetyczne. Wstępny rozruch pierwszej turbiny odbył się 9 marca 1968 roku, a 20 lipca oddano zaporę do eksploatacji. To najwyższa zapora w Polsce – ma prawie 82 metry wysokości i 664 metry długości. Warto wiedzieć, że pod kątem geograficznym Solina i jezioro nie leżą w Bieszczadach, tylko w Górach Sanocko-Turczańskich.

Zapora w Solinie

Tutaj czas płynie inaczej… ale wciąż za szybko. Jest tak wiele pięknych miejsc, a znów złapał mnie wieczór i czas wracać do bazy. Kolejny raz mam przyjemność nacieszyć oczy niesamowicie pięknym niebem. Teraz mogę odpocząć i nabrać siły na kolejną trasę.

Ciekawa historia, prawda? Oglądnij film, w którym odnajdziesz opisane przez mnie miejsca.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *